Poszukując książek odpowiednich na nasz czytelniczy
start, trafiłam na recenzję serii o Albercie Albertsonie Gunilli Bergström. A że literaturę
szwedzką darzę sentymentem, głównie za sprawą Astrid Lindgren i jej „Dzieci z
Bullerbyn” oraz Pippi, pomyślałam, że warto poznać również Alberta. Zaczęliśmy
od „Dobranoc, Albercie Albertsonie”, a tytułowy bohater już od pierwszej
lektury zdobył naszą sympatię. Młody słuchał z przejęciem historii o niesfornym
czterolatku, śmiał się, kazał czytać po raz enty, aż w końcu znał ją niemal na
pamięć. Kolejne części kupowaliśmy już w ciemno, a każda z nich przyjmowana
była przez Duśka niezwykle entuzjastycznie.
Albert póki co jest naszym ulubionym bohaterem
literackim. Identycznie jak nasz syn „czasem trochę rozrabia, a czasem jest
grzeczny”, choć śmiem twierdzić, że u nas te proporcje są ostatnio nieco mniej
zrównoważone :) Autorka
doskonale ukazuje różne sytuacje z życia przedszkolaka i jego taty, na które
nie sposób patrzeć inaczej, jak na zwierciadlane odbicie codzienności wielu
rodzin. Nic zatem dziwnego, że czytając, śmiejemy się nie tylko z Alberta, ale
i z nas samych (z dystansu zdecydowanie łatwiej). Zapewne każdy rodzic
doświadczył wieczornych problemów z zasypianiem dziecka. Zazwyczaj maluch ma wówczas
jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, a dziecięca energia przecież nie może się
zmarnować, choćby kosztem wyssania resztek energii z rodzica :)
Kto
z nas nie miał problemu z punktualnym wyjściem do przedszkola, ba – z wyjściem
gdziekolwiek, gdzie godzina ma znaczenie? Niezliczone „zaraz,
jeszcze tylko…” plus tysiące nieprzewidzianych okoliczności… Ile razy byliśmy
pod wrażeniem nieograniczonej wyobraźni naszych dzieci? Kilka desek, gwoździ i
helikopter gotowy, a dzięki niemu można przeżyć niesamowitą przygodę lądując w
dżungli oko w oko z lwem!
Doskonale znane są nam: strach maluchów przed
wyimaginowanymi stworami (przecież w szafie na pewno kryje się lew, a pod
łóżkiem czai potwór); konflikty z rówieśnikami; lęk przed nowymi
doświadczeniami (przedszkole/szkoła); pierwsze koleżeństwa i przyjaźnie;
„problemy” z rodzicami, którzy nie zawsze mają czas (ochotę) na wspólne zabawy;
sytuacje wyzwalające emocje takie jak zazdrość, złość, radość.
Wszystkie Albercikowe
historie opowiedziane są z humorem, trafnie puentują rzeczywistość z małym dzieckiem,
mają mądre przesłanie, które nie jest nachalnie i moralizatorsko narzucone, ale
wynika z przedstawionych wydarzeń.
Sympatię rodziców bez wątpienia wzbudza też tata Alberta
– niezwykle opiekuńczy, wyrozumiały i cierpliwy (szczerze zazdroszczę mu tego
spokoju i opanowania!), ale też ludzki, mający chwile zmęczenia, gdy chce mieć
odrobinę czasu dla siebie, by odpocząć, poczytać gazetę czy obejrzeć
wiadomości. Mimo iż z wyglądu to bardzo konserwatywny „pan w kapciach”, to
potrafi odnaleźć w sobie dziecko, wsiada na pokład helikoptera Alberta, by wspólnie przeżyć przygodę i zmierzyć
się z lwem, toleruje tajemniczego przyjaciela syna - Molgana.
Gdy
w stanie największego wzburzenia wykrzykuje: „Do pioruna!”, moje dziecko płacze
ze śmiechu, niejednokrotnie później w podobnym stylu wyrażając swoją złość.
Dorosłych czytelników może zastanawiać brak mamy w
poszczególnych częściach, ale paradoksalnie Adaś zupełnie nie zwrócił na to
uwagi. Kontrowersje może budzić wszechobecna fajka taty (zwłaszcza że młody raz
po raz pokazuje obłoki dymu, pytając, co to za bąbelki) oraz butelka z piwem
(na to póki co nie zwrócił uwagi), ale cóż… zawsze temat można przedyskutować.
Książeczki są bardzo ładnie wydane (wyd. Zakamarki), mają
kolorowe twarde okładki, każda strona wzbogacona jest licznymi choć nietypowymi
ilustracjami. Schematyczne rysunki, wycinki z gazet, fragmenty zdjęć, wszystko
to tworzy charakterystyczny kolaż. Dzięki ilustracjom najmłodsi
czytelnicy są w stanie skupić się na czytanej treści, moje dziecko
niejednokrotnie kartkowało strony i na podstawie obrazków opowiadało czytaną
wcześniej historię.
Jak już wcześniej wspomniałam, książeczki kupowaliśmy w
ciemno. Po przeczytaniu „Albert i potwór” zgodnie stwierdziliśmy, że młody jest
jeszcze za mały na tę część i postanowiliśmy schować ją na przyszłość. Nieźle
musiałam się nagimnastykować, kiedy pewnego dnia mój wszędobylski, ciekawski
synuś przybiegł do mnie ze wspomnianą książką w ręce (nie mam pojęcia, jak ją
namierzył!), z okrzykiem: „Jestem złodziejem (???), znalazłem czerwonego
Alberta!”. Wiedziałam, że zabranie książki skończy się niemałą aferą i lekturę
uskuteczniliśmy „łagodząc” nieco fabułę. I tak potwór spod łóżka (obawiałam
się, że mój 3-latek wkręci sobie, że i w jego pokoju są potwory) zamienił się w
Puzla (ukochanego kota Alberta). Na pytanie, dlaczego jest czarny (w
pozostałych częściach był przecież biały!), wyjaśniłam, że jest noc, a po
ciemku wszystkie przedmioty wydają się ciemne, nie widać kolorów itp. Główny
wątek oczywiście pozostał bez zmian, na podstawie historii Alberta
porozmawialiśmy nt. niewłaściwych zachowań, bicia młodszych, wyrzutów sumienia,
umiejętności przyznania się do winy i przepraszania za to, co się złego
zrobiło. Do pełnej oryginalnej wersji z pewnością dojrzejemy, póki co
najmłodszym czytelnikom najbardziej polecamy: „Dobranoc, Albercie Albertsonie”,
„Nieźle to sobie wymyśliłeś, Albercie” oraz „Pospiesz się, Albercie”.