Strony

wtorek, 30 czerwca 2015

ZaAlbercikowani




Poszukując książek odpowiednich na nasz czytelniczy start, trafiłam na recenzję serii o Albercie Albertsonie Gunilli Bergström. A że literaturę szwedzką darzę sentymentem, głównie za sprawą Astrid Lindgren i jej „Dzieci z Bullerbyn” oraz Pippi, pomyślałam, że warto poznać również Alberta. Zaczęliśmy od „Dobranoc, Albercie Albertsonie”, a tytułowy bohater już od pierwszej lektury zdobył naszą sympatię. Młody słuchał z przejęciem historii o niesfornym czterolatku, śmiał się, kazał czytać po raz enty, aż w końcu znał ją niemal na pamięć. Kolejne części kupowaliśmy już w ciemno, a każda z nich przyjmowana była przez Duśka niezwykle entuzjastycznie.

Albert póki co jest naszym ulubionym bohaterem literackim. Identycznie jak nasz syn „czasem trochę rozrabia, a czasem jest grzeczny”, choć śmiem twierdzić, że u nas te proporcje są ostatnio nieco mniej zrównoważone :) Autorka doskonale ukazuje różne sytuacje z życia przedszkolaka i jego taty, na które nie sposób patrzeć inaczej, jak na zwierciadlane odbicie codzienności wielu rodzin. Nic zatem dziwnego, że czytając, śmiejemy się nie tylko z Alberta, ale i z nas samych (z dystansu zdecydowanie łatwiej). Zapewne każdy rodzic doświadczył wieczornych problemów z zasypianiem dziecka. Zazwyczaj maluch ma wówczas jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, a dziecięca energia przecież nie może się zmarnować, choćby kosztem wyssania resztek energii z rodzica :)  


Kto z nas nie miał problemu z punktualnym wyjściem do przedszkola, ba – z wyjściem gdziekolwiek, gdzie godzina ma znaczenie? Niezliczone „zaraz, jeszcze tylko…” plus tysiące nieprzewidzianych okoliczności… Ile razy byliśmy pod wrażeniem nieograniczonej wyobraźni naszych dzieci? Kilka desek, gwoździ i helikopter gotowy, a dzięki niemu można przeżyć niesamowitą przygodę lądując w dżungli oko w oko z lwem! 


Doskonale znane są nam: strach maluchów przed wyimaginowanymi stworami (przecież w szafie na pewno kryje się lew, a pod łóżkiem czai potwór); konflikty z rówieśnikami; lęk przed nowymi doświadczeniami (przedszkole/szkoła); pierwsze koleżeństwa i przyjaźnie; „problemy” z rodzicami, którzy nie zawsze mają czas (ochotę) na wspólne zabawy; sytuacje wyzwalające emocje takie jak zazdrość, złość, radość. 

 
Wszystkie Albercikowe historie opowiedziane są z humorem, trafnie puentują rzeczywistość z małym dzieckiem, mają mądre przesłanie, które nie jest nachalnie i moralizatorsko narzucone, ale wynika z przedstawionych wydarzeń.
Sympatię rodziców bez wątpienia wzbudza też tata Alberta – niezwykle opiekuńczy, wyrozumiały i cierpliwy (szczerze zazdroszczę mu tego spokoju i opanowania!), ale też ludzki, mający chwile zmęczenia, gdy chce mieć odrobinę czasu dla siebie, by odpocząć, poczytać gazetę czy obejrzeć wiadomości. Mimo iż z wyglądu to bardzo konserwatywny „pan w kapciach”, to potrafi odnaleźć w sobie dziecko, wsiada na pokład helikoptera Alberta, by wspólnie przeżyć przygodę i zmierzyć się z lwem, toleruje tajemniczego przyjaciela syna - Molgana.


Gdy w stanie największego wzburzenia wykrzykuje: „Do pioruna!”, moje dziecko płacze ze śmiechu, niejednokrotnie później w podobnym stylu wyrażając swoją złość.
Dorosłych czytelników może zastanawiać brak mamy w poszczególnych częściach, ale paradoksalnie Adaś zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Kontrowersje może budzić wszechobecna fajka taty (zwłaszcza że młody raz po raz pokazuje obłoki dymu, pytając, co to za bąbelki) oraz butelka z piwem (na to póki co nie zwrócił uwagi), ale cóż… zawsze temat można przedyskutować.
Książeczki są bardzo ładnie wydane (wyd. Zakamarki), mają kolorowe twarde okładki, każda strona wzbogacona jest licznymi choć nietypowymi ilustracjami. Schematyczne rysunki, wycinki z gazet, fragmenty zdjęć, wszystko to tworzy charakterystyczny kolaż. Dzięki ilustracjom najmłodsi czytelnicy są w stanie skupić się na czytanej treści, moje dziecko niejednokrotnie kartkowało strony i na podstawie obrazków opowiadało czytaną wcześniej historię.
Jak już wcześniej wspomniałam, książeczki kupowaliśmy w ciemno. Po przeczytaniu „Albert i potwór” zgodnie stwierdziliśmy, że młody jest jeszcze za mały na tę część i postanowiliśmy schować ją na przyszłość. Nieźle musiałam się nagimnastykować, kiedy pewnego dnia mój wszędobylski, ciekawski synuś przybiegł do mnie ze wspomnianą książką w ręce (nie mam pojęcia, jak ją namierzył!), z okrzykiem: „Jestem złodziejem (???), znalazłem czerwonego Alberta!”. Wiedziałam, że zabranie książki skończy się niemałą aferą i lekturę uskuteczniliśmy „łagodząc” nieco fabułę. I tak potwór spod łóżka (obawiałam się, że mój 3-latek wkręci sobie, że i w jego pokoju są potwory) zamienił się w Puzla (ukochanego kota Alberta). Na pytanie, dlaczego jest czarny (w pozostałych częściach był przecież biały!), wyjaśniłam, że jest noc, a po ciemku wszystkie przedmioty wydają się ciemne, nie widać kolorów itp. Główny wątek oczywiście pozostał bez zmian, na podstawie historii Alberta porozmawialiśmy nt. niewłaściwych zachowań, bicia młodszych, wyrzutów sumienia, umiejętności przyznania się do winy i przepraszania za to, co się złego zrobiło. Do pełnej oryginalnej wersji z pewnością dojrzejemy, póki co najmłodszym czytelnikom najbardziej polecamy: „Dobranoc, Albercie Albertsonie”, „Nieźle to sobie wymyśliłeś, Albercie” oraz „Pospiesz się, Albercie”.

wtorek, 23 czerwca 2015

Z wizytą w zoo



Dusiek, zapewne jak każde dziecko, uwielbia zwierzęta. Niejednokrotnie na podłodze „budowaliśmy zoo”, z drewnianych klocków powstawały klatki/ogrodzenia dla domowej kolekcji zwierzaków, młody wcielał się w rolę opiekuna, karmił, poił, na swój sposób aranżował otoczenie, w plastikowych pojemnikach tworzył baseny dla krokodyli czy hipopotamów.
W zeszłym roku po raz pierwszy wybraliśmy się do łódzkiego zoo. Młody oszalał na punkcie małpek sajmiri wiewiórczych (śmiejemy się, że energia i żywiołowość ta sama!), stał przy nich z nosem przyklejonym do szyby radośnie podskakując i prowadząc jednostronny dialog. Z trudem nakłoniliśmy go do obejrzenia pozostałych zwierząt. W każdym razie dobrze, że chociaż małpki urzekły młodego, bo generalnie łódzkie zoo nie zachwyca.
W minioną sobotę odwiedziliśmy Zoo Safari w Borysewie i to spotkanie ze światem zwierząt było wyjątkowo udane, z pewnością będziemy tam wracać. Tuż przed wejściem do zoo „przywitały” nas olbrzymie, kolorowe papugi. Po ogrodzie można przejechać się kolorową ciuchcią z przewodnikiem, który opowiada ciekawostki o poszczególnych gatunkach zwierząt. My jednak zdecydowaliśmy się na spacer i wybieganie naszego Żywczyka :) Cała przestrzeń czyściutka, zadbana, co jakiś czas drewniane domki z ławkami (w jednym z nich skryliśmy się przed przelotnym deszczem, zjedliśmy, poobserwowaliśmy walkę byków i ruszyliśmy dalej). Zwierzęta dosłownie na wyciągnięcie ręki, ufnie podchodzą do siatek, wręcz pozują do zdjęć. Te bardziej niebezpieczne są odgrodzone od zwiedzających dodatkową siatką. O wyznaczonych godzinach można podziwiać karmienie foki, surykatek, lwów, tygrysów, mandryli, tapira i innych dzikich zwierząt. Białe lwy i tygrysy bengalskie są wizytówką borysewskiego zoo, obcowanie z nimi przez szybę robi duże wrażenie. Lwy, jak przystało na przedstawicieli gatunku, głównie majestatycznie leżały i odpoczywały (ponoć w naturalnym środowisku aż 20 h na dobę spędzają na odpoczynku). Uaktywniały się wówczas, gdy usłyszały nadjeżdżające Melexy z obsługą, w nadziei pewnie, że dostaną jedzenie. Tygrysy były zdecydowanie bardziej aktywne, młody biegał za jednym z nich wzdłuż wybiegu i chyba ten potężny kocur najbardziej utkwił mu w pamięci. 


Co prawda w borysewskim zoo brakuje jeszcze wielu zwierzaków takich jak słoń, małpy człekokształtne, niedźwiedzie, ale też widać, jak prężnie się rozwija, zagospodarowywane są nowe obszary, powstają nowe pawilony i wybiegi, także pewnie tylko kwestią czasu jest, kiedy zamieszkają tam kolejne egzotyczne gatunki.  
Młody przeżywa wizytę w zoo, kazał wytłumaczyć sobie, co oznacza słowo safari występujące w oficjalnej nazwie ogrodu i teraz sam dumnie wszystkich uświadamia, ogląda pamiątkowe zdjęcia i filmiki. Wchodzimy też na stronę ogrodu, by z kamery on line podglądać lwiątka i tygryski, które nie tak dawno narodziły się w zoo, a nie mieliśmy okazji zobaczyć ich na żywo. 
Wykorzystując fascynację zwierzętami, bawimy się kartami, które przygotowałam już jakiś czas temu. Odszukujemy wśród nich te zwierzęta, które widzieliśmy, nazywamy te, których nie było. Dobieramy w pary zwierzęta i ich pożywienie, klasyfikujemy na roślinożerne, mięsożerne i wszystkożerne, opowiadamy ciekawostki na ich temat.  

 

piątek, 19 czerwca 2015

Nasza poczta



Dzieci uwielbiają naśladować dorosłych i wcielać się w różne role. Dlatego też warto inicjować zabawy, w których maluchy ćwiczą nowe umiejętności komunikacyjne i zachowania społeczne adekwatne do sytuacji. Jako że młody chętnie chodzi ze mną na pocztę („wypisuje” druczki, dając mamie spokojnie załatwić sprawę), postanowiłam rozwinąć temat i stworzyłam domowy zestaw pocztowy.

Z kartonu zrobiłam skrzynkę pocztową, z boku wycięłam otwór, przez który wrzuca się listy, pudełko obkleiłam emblematami charakterystycznymi dla Poczty Polskiej, dodałam napis i tak oto powstał dość realistyczny rekwizyt, który z pewnością jeszcze wielokrotnie wykorzystamy. Oczywiście musiało powstać również okienko pocztowe. Przygotowałam znaczki o różnych nominałach, na nich znaleźli się głównie przedstawiciele zawodów. Zachęcam do tworzenia własnych zestawów znaczków, uwzględniając np. nadchodzące święta czy zainteresowania dziecka. Znaczki wydrukowałam na samoprzylepnym papierze, dzięki czemu po wycięciu przypominają naklejki, a te – jak wiadomo – dzieci uwielbiają. W skład zestawu wchodzą również białe i kolorowe koperty, kartki pocztowe (czyste, zbierane latami jako pamiątki z podróży oraz zapisane – na nich można pokazać dziecku, z jakich okazji można wysyłać komuś kartkę oraz jakie informacje i w którym miejscu powinny być umieszczone), druczki przyniesione z poczty, zabawkowe pieniążki, dzięki którym uczymy się rozpoznawać poszczególne nominały i ich wartość. Zabawa z małymi dziećmi polega głównie na odgrywaniu scenek. Można zamieniać się rolami, żeby dziecko miało okazję być zarówno klientem, jak i pracownikiem poczty albo – jeśli dzieci jest więcej -  pozostawić im swobodę działania, a obserwacja dialogów dostarczy nam z pewnością niezłej rozrywki :) My uczyliśmy się również przyklejać znaczki w odpowiednim miejscu; tłumaczyliśmy, co to jest list polecony i priorytet; w miejscu adresata Adaś przyklejał przygotowane przeze mnie napisy: mama, tata, babcia, dziadek, ciocia, wujek oraz imiona osób z najbliższego otoczenia (dzięki temu poćwiczyliśmy czytanie globalne). 

Dzieci, które potrafią już pisać, mają większe pole do popisu i mogą samodzielnie zaadresować koperty czy nawet napisać list. Dla niepiszących to dobra okazja do ustnego przećwiczenia adresu zamieszkania. Zamiast prawdziwych listów do kopert powkładaliśmy dzieła plastyczne Duśka, do koperty zaadresowanej do taty – laurkę z okazji nadchodzącego dnia taty :) Zaklejone koperty zostały wrzucone do skrzynki, natomiast po wyciągnięciu „urzędnik pocztowy” miał okazję je ostemplować, jako stempelki wykorzystaliśmy korki od wina. 

 
Jak widać, zabawa udana i z pewnością będziemy do niej wracać. Polecamy!

PS Chętnym plik ze znaczkami możemy przesłać mailem :)

środa, 17 czerwca 2015

Świat kolorów



Co prawda etap nauki kolorów mamy już za sobą, ale chciałabym podzielić się z Wami naszymi zabawami wspierającymi rozwój tej umiejętności. W naszym przypadku sprawdziła się przede wszystkim… sygnalizacja świetlna :) Do perfekcji wytrenowała młodego w rozróżnianiu koloru czerwonego i zielonego. Do tego stopnia, że ponaglał tatę na skrzyżowaniach pełnym euforii okrzykiem „ZIIILONE!”. Kiedy Adaś zaczął wykazywać zainteresowanie kolorami, ich różnorodnością, postanowiłam - zainspirowana pomysłami znalezionymi w sieci - przygotować mu kilka „zabawek”. Polecam, proste w wykonaniu, a zabawa przednia.


Barwne koło – wycięte z tektury koło podzieliłam na 12 części i wykleiłam kolorowym papierem. Dziecko ma za zadanie dopasować do poszczególnych kolorów odpowiedni kolor spinacza. Dla utrudnienia można wprowadzić dany kolor w wersji jaśniejszej i ciemniejszej. Polecam wykorzystanie spinaczy drewnianych, można wówczas samemu pomalować je na odpowiednie kolory, a wyglądają estetyczniej niż zbieranina plastikowych.


Przygotowałam również szablony do ćwiczeń.  Na białych kartkach ponaklejałam w różnych konfiguracjach (zróżnicowanie stopnia trudności) kolorowe kwadraty, pasujące wymiarami do klocków Lego Duplo. Dziecko dopasowuje klocki do wzoru. O ile młody bardzo szybko opanował nakładanie klocków w odpowiednim kolorze bezpośrednio na szablon, o tyle znacznie większym wyzwaniem, wymagającym treningu orientacji przestrzennej, okazało się tworzenie identycznej konfiguracji klocków, ale już obok wzoru, a nie bezpośrednio na nim. Prawo/lewo/niżej/wyżej/po skosie – to nie lada wyzwanie.


Dla maluchów, które już całkiem nieźle radzą sobie z rozpoznawaniem i nazywaniem kolorów, polecam grę planszową. Zasady bardzo proste, można je samodzielnie modyfikować, zwłaszcza że często same dzieci podsuwają ciekawe pomysły w trakcie gry. 



Stajemy na polu START i rzucamy kostką. Przesuwamy się o odpowiednią liczbę oczek, po czym dziecko ma za zadanie nazwać kolor pola, na którym stanęło (1 punkt za właściwą odpowiedź), nazwać przedmiot/zwierzę/roślinę znajdujące się na danym polu (1 punkt), wskazać przedmiot ze swojego otoczenia w identycznym kolorze (1 punkt). Trzecie zadanie musieliśmy zmodyfikować, bo młody najchętniej ograniczyłby się do swoich klocków. Pomysły można mnożyć: wskaż ubranko w takim kolorze, wskaż w kuchni przedmiot/warzywo/owoc w danym kolorze. Oczywiście przedmioty nie powinny być zbieżne z tymi prezentowanymi na planszy. W zależności od liczby poprawnych odpowiedzi (0-3), przesuwamy pionek do przodu o tyle pól, ile punktów zdobyło dziecko w danej kolejce. Ze starszymi dziećmi można tę grę wykorzystać do nauki języka angielskiego (kolory, zwierzęta, przedmioty). My póki co przemycamy pojedyncze słówka. Z wiekiem można zwiększać stopień trudności, różnicując poszczególne barwy, rozróżniając np. kolor pistacjowy od tradycyjnego zielonego, a malinowy od różowego.  
Jeśli ktoś byłby zainteresowany „Grą w kolory”, plik gotowy do wydruku i ew. zalaminowania mogę podesłać mailem.