Strony

niedziela, 20 lutego 2022

Poznajemy tajemnice Gór Sowich - projekt „Riese”


O tajemniczym projekcie „Riese” dowiedzieliśmy się podczas zwiedzania podziemi Zamku Książ. Temat zaciekawił nas na tyle, że postanowiliśmy zgłębić go przy okazji naszej kolejnej wizyty na Dolnym Śląsku. I tak trafiliśmy do Włodarza. Zanim jednak opowiem o tym miejscu, postaram się przybliżyć kilka ciekawostek historycznych związanych z realizacją wspomnianego projektu.

Kompleks „Riese” (z niem. „Olbrzym”) to największy projekt budowlany prowadzony przez Niemców w okresie II wojny światowej na terenach południowo-zachodniej Polski. Swoim rozmachem inwestycja przyćmiła nawet budowę powszechnie znanej kwatery głównej Hitlera w Wilczym Szańcu. Do dziś nie jest do końca jasne, w jakim celu powstał projekt „Riese”. Niemcy zniszczyli wszelką dokumentację, a świadkowie wydarzeń – którzy mogliby posiadać jakąkolwiek wiedzę na ten temat – już nie żyją. Istnieją zatem tylko hipotezy, które historycy i pasjonaci tematu próbują potwierdzić. Przypuszcza się, że podziemne budowle mogły być nową siedzibą Adolfa Hitlera i jego najbliższych współpracowników. Kolejna teoria głosi, że w wydrążonych tunelach miały być schrony oraz laboratoria chemiczne i biologiczne, w których pracowano by nad cudowną bronią – Wunderwaffe, która mogła odwrócić losy wojny i przesądzić o zwycięstwie Niemców. Obecne zaś w pobliskich Sudetach złoża uranu mogą potwierdzać tezę, że Niemcy chcieli tu pracować nad bronią atomową. Prawdopodobne jest również, że przeniesione miały być tu główne gałęzie niemieckiego przemysłu militarnego, gdyż te funkcjonujące na terenie Rzeszy były narażone na alianckie bombardowania i coraz gorzej radziły sobie z zasilaniem frontu w potrzebny sprzęt. Z kompleksem „Riese” łączona jest również legenda o złotym pociągu. Naziści mieli nim wywieźć z Wrocławia zagrabione w Polsce złoto, różne kosztowności i dzieła sztuki, a następnie ukryć je w tajnej kryjówce w Karkonoszach lub właśnie w Górach Sowich. Losy pociągu oraz jego faktyczne istnienie nigdy nie zostały jednak potwierdzone.

Budowa kompleksu „Riese” najprawdopodobniej zaczęła się w 1943 roku i trwała aż do ostatnich dni II wojny światowej. Pochłonęła tysiące ofiar. Przy budowie pracowali głównie więźniowie obozu koncentracyjnego „Gross Rosen” w Rogoźnicy oraz pobliskich – mniejszych podobozów, których według różnych źródeł było aż dwanaście. Byli to w większości Żydzi pochodzący z Polski, Węgier, Grecji, Jugosławii, Czechosłowacji, Włoch, Belgii i Holandii. Niektórzy z nich trafiali do pracy przy rozładowywaniu transportów, wycince drzew, budowie dróg, mostów i torowisk, natomiast znaczna część kierowana była do pracy przy drążeniu sztolni i wywożeniu urobku z podziemi, nierzadko również zwłok swoich współtowarzyszy. Z opowiadań więźniów wyłania się wręcz potworny obraz niemieckiej machiny zagłady. Więźniowie wykonywali nadludzką pracę w niezwykle trudnych warunkach przy minimalnych racjach żywnościowych. Szacuje się, że przez budowę „Riese” przewinęło się około trzynastu tysięcy więźniów, z czego około pięć tysięcy zmarło wskutek chorób i wycieńczenia organizmu, część z nich została po prostu zabita przez SS-manów.

Wracając do Włodarza… 

Jest to największy z obiektów wchodzących w skład projektu „Riese”. Mieści się w górze o tej samej nazwie (811 m n.p.m.). Niemcy nazywali ją Wolfsberg, czyli Wilcza Góra. Nazwa ta najprawdopodobniej pochodziła od skalistych poszarpanych skał widocznych na szczycie, które mogą kojarzyć się z wilczymi kłami. 

Obecnie do wnętrza góry prowadzi wejście nr 4 znajdujące się nieopodal kasy biletowej. Zakładamy kaski i podążamy za przewodnikiem. 

Tuż po przekroczeniu bramy odczuwamy wyraźny spadek temperatury. Początkowo przynosi nam to ulgę od upału panującego na zewnątrz, ale już po chwili szczelnie zapinamy softshelle. Wewnątrz temperatura oscyluje w granicach 8 stopni i jest bardzo duża wilgotność. Raz po raz woda kapie nam na głowę i wchodzimy w błotne kałuże – warto pamiętać zatem o odpowiednim, nieprzemakalnym obuwiu. Po krótkiej opowieści przewodnika o projekcie „Riese” zostajemy wprowadzeni do podziemnego kina. Oglądamy kilkunastominutowy archiwalny film na temat historii tego miejsca. Po projekcji filmu ruszamy podziemnymi korytarzami w stronę zalanych części obiektu. Po drodze mijamy między innymi szyb wentylacyjny, który w naturalny sposób dostarcza do wnętrza świeże powietrze. Zatrzymujemy się też w kilku zabezpieczonych punktach, przy których przewodnik opowiada o Włodarzu, o tym jak miał wyglądać finalnie i w jaki sposób był budowany - w dużej mierze są to historie ludzkich tragedii... 

Sporą część udostępnionej do zwiedzania trasy pokonujemy łodzią, wpływając w głąb góry, co stanowi nie lada atrakcję - głównie dla najmłodszych.

Zwiedzanie kończymy w jedynym wybetonowanym pomieszczeniu, w którym zgromadzono różne przedmioty z czasów budowy kompleksu, m. in. karabiny, hełmy, narzędzia. Nie ma tych eksponatów wiele (podobnie jak w pozostałych miejscach), bowiem Niemcy, opuszczając te tereny, starali się zniszczyć wszelkie ślady swojej pracy. Od przewodnika dowiadujemy się, że za jedną z zabetonowanych ścian może znajdować się tunel łączący Włodarz z innym kompleksem, do którego Niemcy z jakiegoś powodu zamaskowali dostęp.

Bez wątpienia historia „Riese” jest bardzo ciekawa i warta poznania. Raczej nie mówi się o niej w szkołach, a szkoda. Czas pokaże, czy uda się znaleźć odpowiedzi na szereg pytań, które ta historia ze sobą niesie. 

czwartek, 17 lutego 2022

Na tatrzańskim szlaku cz. IV - Czarny Staw Gąsienicowy

 

Po kilku bardzo intensywnych dniach na szlakach, główkowaliśmy mocno, w którym kierunku podążyć dalej, aby nieco odpocząć, a jednocześnie zobaczyć coś nowego i urzekającego. I tak powstał pomysł, by kolejką linową wjechać na Kasprowy Wierch i stamtąd zejść w kierunku Doliny Gąsienicowej, a potem podejść nad Czarny Staw Gąsienicowy. Pogoda tego ranka nie napawała jednak optymizmem. W Kuźnicach lało, a gruba warstwa ciemnych chmur raczej nie zapowiadała szybkiej zmiany. Po raz kolejny jednak przekonaliśmy się, że góry potrafią zaskakiwać. Już powyżej Myślenickich Turni wagonik zaczął przebijać się ponad pułap chmur, a na samym Kasprowym powitało nas piękne słońce. Gorąca kawa, czekolada z toną bitej śmietany dla Młodego, pamiątkowa pieczątka do książeczki i w drogę. 

Żółty szlak śmiało możemy polecić rodzicom z dziećmi, wiedzie on łagodnie w dół wzdłuż wyciągu narciarskiego. Na horyzoncie, dosłownie u naszych stóp, bielą się chmury. Początkowo niczym mleko zalewają niemal całą dolinę, jedynie gdzieniegdzie spośród nich przebijają się pojedyncze wierzchołki gór. Z czasem chmury zaczynają się rozpraszać, odsłaniając przepiękne widoki. 

Po godzinie spokojnego marszu odbijamy na niebieski szlak w stronę Czarnego Stawu Gąsienicowego (1624 m n.p.m.). Szlak z jednej strony przytulony jest do skał, z drugiej zaś strony ostro opada w dół, tworząc przepaść. Idąc z dzieckiem na tym odcinku trzeba bardzo uważać, zwłaszcza gdy mijamy idących w drugą stronę turystów. Podejście jest stosunkowo krótkie (0,5 h), ale dość męczące, zwłaszcza przy końcówce, gdzie trzeba wspiąć się na skalny próg polodowcowy. Być może to upał i wcześniejsze intensywne dni potęgują nasze odczucie zmęczenia, ale kilkakrotnie przystajemy, aby uzupełnić płyny i złapać oddech. Warto jednak było się troszkę pomęczyć, bo widoki w miejscu docelowym zapierają dech w piersiach. 

Siadamy tuż przy jeziorze, aby odpocząć i cieszyć się tym, co nas otacza. Podziwiamy górujące nad nami i malowniczo odbijające się w krystalicznej wodzie szczyty Kościelca (2155 m n.p.m.), Koziego Wierchu (2291 m n.p.m.) oraz Granatów (2239 m n.p.m.). Co ciekawe, kiedyś stało tutaj schronisko, jednak spłonęło ono w 1920 r. Można było wynająć tratwę i popływać nią po stawie, dopływając m. in. na małą, porośniętą kosodrzewiną wysepkę, która miała być miejscem spoczynku Juliusza Słowackiego. Pomysł ten (promowany m. in. przez Henryka Sienkiewicza) nie doczekał się jednak realizacji.

Po długim postoju postanawiamy wracać. Zatrzymujemy się jeszcze w Murowańcu, jemy obiad, przybijamy pieczątki i ładujemy akumulatorki na powrót. Tym razem wracamy przez znaną nam już z wcześniejszych wojaży Halę Gąsienicową. Bez wątpienia jest to jedno z najbardziej urokliwych miejsc w polskich Tatrach. To właśnie tu zaczęła się prawdziwa przygoda Młodego z górami i zapewne zawsze z olbrzymim sentymentem będziemy tu wracać.

Szybkim krokiem dochodzimy do Przełęczy między Kopami, gdzie decydujemy się na powrót Doliną Jaworzynki. Trasę tę pokonywaliśmy już wcześniej, więc wiemy mniej więcej, czego się spodziewać. Delektujemy się chwilą, mając świadomość, że na kolejne górskie przygody przyjdzie nam czekać długi rok.

środa, 16 lutego 2022

Na tatrzańskim szlaku cz. III – Grześ, Rakoń, Wołowiec

Zdobycie tej popularnej „trójki” w Tatrach Zachodnich chodziło mi po głowie już od jakiegoś czasu. W końcu udało się nam ten plan zrealizować. Niemałym wyzwaniem okazała się dla nas bardzo wczesna pobudka. Mieliśmy jednak świadomość, że jest to najdłuższa z naszych dotychczasowych wypraw i nie chcieliśmy jej odbywać pod presją czasu.

Zatem startujemy!

Na Siwej Polanie jesteśmy już o 5:30. Do schroniska na Polanie Chochołowskiej mamy ponad 6 km. Jest bardzo rześko, ale krystalicznie czyste - błękitne niebo i intensywne od świtu słońce zwiastują piękny dzień. Na trasie pustki i cudowna cisza zakłócana jedynie porannym świergotem ptaków i szumem płynącego tuż obok potoku. Odczucie chłodu wymusza na nas intensywny marsz. Przez głowę przelatuje mi myśl, że w takich okolicznościach przyrody mogłabym odbywać poranny jogging codziennie. Po półtoragodzinnym marszu żwawym krokiem docieramy do Polany Chochołowskiej – puściuteńkiej! 

Napawamy się malowniczym widokiem szałasów na tle gór i obszczekani przez pasterskiego psa zmierzamy do schroniska. To też jest jeszcze jakby uśpione, tylko nieliczni turyści wyruszają na szlaki, my zaś robimy krótką przerwę na śniadanie i gorącą kawę/herbatę. I choć moglibyśmy tak siedzieć i delektować się atmosferą i widokami bez końca, to jednak zbieramy się sprawnie, wszak przygoda czeka!

Kierujemy się żółtymi oznaczeniami prowadzącymi na Grzesia. Niemal od razu szlak zagłębia się w gęstym świerkowym lesie. Mimo pełni lata i wspaniałej pogody, początkowa część trasy jest mocno błotnista. Przedzieramy się przez powalone konary drzew i strugi wody szukające ujścia i wdzierające się wprost na ścieżkę. W pewnym momencie zastanawiamy się, czy oby na pewno nie zboczyliśmy przez przypadek ze szlaku, jednak żółte znaki na drzewach uspokajają nas, że podążamy w dobrym kierunku. Z czasem zaczynamy szybko nabierać wysokości, a podejście robi się dość forsowne. Chwilka odpoczynku pozwala jednak zregenerować siły. Wkrótce szlak staje się już znacznie łagodniejszy. Między drzewami pojawiają się pierwsze prześwity i po kilkunastu minutach wychodzimy ponad granicę lasu, a przed nami odsłaniają się piękne widoki na Tatry Zachodnie. Dalej podążamy ścieżką pomiędzy kosodrzewiną wzdłuż granicy polsko – słowackiej. Po niespełna dwóch godzinach marszu od schroniska zdobywamy szczyt Grzesia (1653 m n.p.m.). 

Zachwyceni widokami łapczywie próbujemy uwiecznić je z niemal każdej możliwej perspektywy.

Po odpoczynku i dostarczeniu organizmom sporej dawki kalorii do dalszego spalania ruszamy dalej. Niebieski szlak na Rakoń nie nastręcza większych trudności, wiedzie szeroką i łagodną granią, wijąc się urokliwie przed naszymi oczami. Początkowo idziemy w dół malowniczą kamienną ścieżką wśród kosodrzewiny na Łuczniańską Przełęcz, następnie kroczymy grzbietem Długiego Upłazu. Po naszej lewej stronie - u podnóża trawiastego zbocza - możemy wypatrzeć Dolinę Chochołowską, zaś po prawej – Dolinę Łataną. Naszą uwagę zwracają ułożone wzdłuż szlaku worki jutowe. Domyślamy się, że mają one na celu zabezpieczenie szlaku przed osuwaniem się i zmniejszenie erozji. 

Spory kawałek szlaku wiedzie po wzmocnionych drewnem stopniach. Co prawda przystajemy co chwilkę w celu złapania oddechu, ale tak naprawdę dopiero ostatnie 10-minutowe podejście na szczyt okazuje się wyzwaniem. Ku naszemu zaskoczeniu wzmaga się również intensywny wiatr, który utrudnia podejście i zmusza nas do wyciągnięcia kurtek z plecaków. Zakapturzeni, zmęczeni, ale szczęśliwi docieramy na Rakoń (1879 m n.p.m.).



Chłoniemy cudne widoki od Przełęczy Rohackiej, poprzez Tatry Orawskie i panoramę Tatr Polskich. Po krótkim oddechu kontynuujemy wędrówkę niebieskim szlakiem i schodzimy na Przełęcz Zawracie. Dochodzimy do rozwidlenia szlaków, stąd już zaledwie 20 minut dzieli nas od Wołowca - celu naszej wędrówki. Niestety, nad naszymi głowami zaczynają gromadzić się ciemne chmury, a wiatr wzmaga się z każdą minutą, zrywa kaptury z głów i utrudnia utrzymanie się na wąskim szlaku. Z trudem podejmujemy decyzję, że schodzimy na dół. Poza wspaniałą przygodą, Młody otrzymał tego dnia również ważną górską lekcję, że czasami – dla własnego bezpieczeństwa – trzeba po prostu odpuścić. Góry poczekają, a my będziemy mieli możliwość powrotu i uczynimy to zapewne z ogromną radością. Odbijamy zatem na zielony szlak ku Polanie Chochołowskiej. Początkowo wiedzie on dość stromymi zakolami, potem łagodnieje, a widoki jak zwykle rekompensują wszelkie trudy. Ku naszej olbrzymiej radości spotykamy kozicę, która spłoszona euforią turystów szybko przeskakuje przez szlak i umyka na pobliskie skały. Do schroniska docieramy około godziny 14. Zderzamy się z falą turystów, jesteśmy wdzięczni, że mogliśmy delektować się tym miejscem wczesnym rankiem, w zupełnie innych okolicznościach, do czego i Was zachęcamy.

Wskazówki praktyczne:

- trasa nie jest bardzo trudna pod względem technicznym, ale ma ok. 24 km, a jej pokonanie zajmuje średnio 8 godzin;
- warto rozważyć nocleg w schronisku i podzielenie wyprawy na dwa dni;
- trasę z Siwej Polany do schroniska można sobie skrócić/ułatwić, przemierzając jej część rowerem bądź kolejką Rakoń - trzeba jednak mieć na uwadze, że kursuje ona tylko w określonych godzinach;
- koniecznie należy zabrać ze sobą pełen ekwipunek na wypadek gwałtownej zmiany pogodny.